W ramach pozegnania marazmu i lenistwa postanowilsmy wybrac sie na konna wyprawe w dzungle. Pierwsza proba nieudana, z przyczyn niejasnych. I juz przez moment balam sie, ze badzie jak w Ekwadorze - wszystkie dzielne wysilki obrocone w proch i niepowodzenie. Na szczescie drugiego dnia budzik nastawiony na 6.00 rano i na maksymalna glosnosc spelnil swoje zadanie. Witaj przygodo w parku Cocora!
Najpierw jeepem do bram parku. Ci, co nie zmiescili sie na siedzeniach, jada przeczepieni do zderzakow samochodu, a co tam!...Przed parkiem czekaja na nas kolumbijskie rumaki. Jestem szczesliwa i przerazona rownoczesnie, przekupuje mojego konia cukrem ukradzonym z kuchni hotelu. Wacha nieufnie, patrzac mi podejrzliwie w oczy. W koncu ostroznie zlizuje cukier. Juz sie lubimy :)
Cukru mam pelne kieszenie, i Marcin kaze mi przeblagac jego konia rowniez...Tak na wszelki wypadek, mowi, nie to, zeby sie bal. Jaaasne...:) Nie jestesmy za to tak hojni dla koniarzy. Targujemy sie dzielnie i z ceny 160 tysiecy schodzimy do 90 tysiecy. W koncu czegos sie nauczylsimy przez te 4 miesiace!
Ruszamy. Jest z nami Rosa, sympatyczna Francuska oraz przewodnik, ktory idzie pieszo i steruje naszymi konmi gwizdzac. Jest w tym niesamowity! Marsz, galop, wbrod przez rzeke, w dol po sliskich kamieniach. Jest rewelacyjnie! Wokol wilgotny las, cisza i kolorowe kolibry. Jestem tak podeksytowana, ze nawet nie zauwazam, ze glebokie i rwace rzeki, jakie przekraczamy szesc razy, sa w rzeczywistosci jedna i ta sama rzeka. No i rozmawiam w myslach z moim koniem, przekonujac go, ze jest absolutnie doskonalym stworzeniam, ze ufam mu absolutnie, nawet jak zamykam oczy zeby nie patrzec na sliskie od deszczu kamienie, na stromym jak sciana zejsciu, ani patrzac na wiry w rzece. Dziala!
Zatrzymujemy sie w malej osadzie w parku, pijemy tradycyjna goraca czekolade z serem, podziwiamy latajace w kolo kolibry. Potem znow na siodla i do domu.
W drodze powrotnej nasz przewodnik stwierdza, ze swietnie sie trzymamy na koniach i gwizdze melodie pod tytulem galop jeden i galop dwa. Kon wyrywa przed siebie, ja podskakuje w gore i w dol w sposob niekontrolowany. Strzemiona wisza tak, ze ledwo siegam je stopami, pozostaje mi w przerazeniu i walce o przetrwanie zaciskac uda ze wszystkich sil. Prawie nie czuje bolu :) No i powiem Wam, ze sa takie miesnie w ciele czlowieka, ktore uruchamiaja sie tylko w sytuacjach ekstremalnych....Schodzac z konia moje nogi trzesa sie jak galaretka, a dzisiaj, dwa dni pozniej, ledwo ledwo chodze....:) Ale bylo warto!