Chilijskie autobusy maja klase - nie ma co nad tym dyskutowac :) kocyk, podusia, sniadanko i pan co zaslania okna wieczorem i odslania nad ranem. jezdza tez po drogach a nie po dziurach na polu. maja porzadne zawieszenie i ogrzewanie wiec jest milo, cichutko, cieplutko wiec nic tylko spac :) chilijskie autobusy maja tez swoja wymierna cene :)
wysiedlismy nad ranem w miescie Arica. rzucil sie na nas konik podajac wspaniale mozliwosci przerzutu przez granice i mniej wspaniale kwestie finansowe. wszystkie gringo, ktore dysponowaly odpowiednia gotowka pokiwaly glowami i zaplacily. wszystkie oprocz nas, wiec jak pierwsza fala podniecenia minela udalo nam sie uzgodnic z konikiem nieco lepszy deal. na szczescie nie chcial kasy od razu wiec jak nas prowadzil w strone dworca, skad odjezdzal transport w strone granicy zauwazylismy male, brudne, poobijane busy, ktore mialy zachecajace napisy. wykorzystujac podstawowe bledy chilijskiego cwaniaka skorzystalismy z pierwszej okazji i dalismy dyla do jednego ze zdemolowanych busow. 3 miesiace w dzikich krajach zobowiazuja do cwaniactwa z naszej strony - w sumie zaplacilismy jedna dziesiata tego co normalny gringo no i mielismy wesola podroz. calosc minela nam w klimacie przekraczania granicy bialorusko-polskiej. te same zasady, te same starsze panie przemycajace co sie tylko da (gdzie sie tylko da:))))). no i podroz do Arequipy spedzilismy gapiac sie to na serie glupich filmow z Nicolasem Cage'm to przed siebie. (mielismy 2 wypasne przednie miejsca na gornym pokladzie (mielismy 2 ale rozwalilismy sie na 4 - trzeba sobie w zyciu dogadzac)).
w Arequipie udalo sie nam jakims cudem aczkolwiek po srednim kursie wymienic 1 czek podrozny wiec mielismy troche grosza. wazne to wydarzenie, bo bujamy sie z tymi czekami od miasta do miasta juz 3 miesiac.
Peru po 2 miesiacach w malo turystycznych regionach Boliwii wydaje sie rajem - wymienilismy pierwszy w historii czek na walute, znalezienie hotelu okazalo sie bajecznie latwe, wlasciciel byl super mily i nie chcial nas naciagnac zbytnio, znalezlismy bilety do Limy w smiesznej cenie, targowanie sie z taksowkarzami zajmowalo nam kilka sekund, marta dala zarobic kilku pucybutom, no i wpadlismy na lunch do lokalu, w ktorym nazarlismy sie jak baki a wlascicielka nie rozumiala do konca idei napiwku
autobus do Limy byl super tani, wiec zeby uniknac niepotrzebnych oplat nie zatrzymywal sie na glownym terminalu tylko na jakims wygwizdowie 45 minut taksowkami od centrum. mialo to swoje dobre strony za pomoca taksowek zwiedzilismy spory kawalek miasta, wywiedzielismy sie skad i za ile odjezdzaja autobusy do naszego nastepnego potencjalnego celu, wpadlismy na dzielnice wymiany walut gdzie spedzilismy dobra godzine szukajac tego jedynego kantoru - najfantastyczniejszego w miescie - gdzie przychadza wszyscy wlasciciele kantorow, cinkciarze, koniki i inne mety. a znalezienie tego miejsca nie jest latwe - lezy lekko na uboczu i nie ma szyldu. ma za to zbrojone drzwi, grube kraty, kilku kasjerow w stylu old fasion realy wild west i najlepsze kursy walut w kraju. po cwiercsekundowej telepatycznej wymianie mysli, patrzac sobie gleboko w oczy wylozylismy na lade wszystkie nasze czeki podrozne. idziemy va bank!
i tak nam sie cwaniacko zycie toczy - pewnie jak nas w koncu opitola do golego humor nam opadnie ale na razie jest wypas
tytulowe "polkole" - w Limie dojechalismy ostatecznie na dzielnice Miraflores chcac (na serio tego chcielismy) spedzic noc w tym samym hostelu od ktorego zaczelismy - slynne Loki. okazalo sie to niemozliwe. loki przestal istniec... - ktos go kupil i bezczelnie zmienil nazwe! spimy wiec w Pariwana - czyli dokladnie w tym samym miejscu, z tym samym barem, z tym samym plakatem Jack'a Nicolson'a z filmu Lsnienie w barze. i tym razem korzystamy z zycia. czyli jemy w tanich obdrapanych lokalnych barach (zegnaj McDonald), nie pijemy Inca Coli, loimy w ping-ponga i bilarda, ogladamy za darmoche filmy, wykorzystujemy do bolu happy hours w barze i darmowego neta.
no i sie cholera ogolilem!