w gory w gory mily bracie
tam przygoda czeka na Cie
pisal niegdys Pol Wincenty
miast spokojnie czekac renty
(reszte wpisu pozostawiam Marcie)
no to w gory pojechalismy, a bylo tak....
z fajnych wydarzen po drodze udalo nam sie zalapac na taksowke, zwykly pasat czy cos podobnego, a zmiescilo sie 9 osob. Z czego 4 na siedzeniu obok kierowcy. I jeszcze szesc skrzynek piwa i kilka zgrzewek coca-coli. I 80 kilo ryzu. I jeden silnik do traktora. I kilka tajemnicych pakunkow. A droga byla wyboista i urwista, wiec sie dzialo, oj dzialo :)
dojachalismy, o dziwo, szczesliwie. Zaopatrzeni w standardowy juz prowiant - zupki chinskie, bulki, ser, sucha kielbasa, quinua (rodzaj kaszy), orzechy, czekolada, czosnek, limonki i jablka. Dieta brudasowa. Pyszna sprawa, polecam :) Troche z iloscia i apetytem nie trafilismy, wiec zapijalismy woda z rzek - krystalicznie czysta i lodowata.
Cordillera Blanca to jedno z najpiekniejszych pasm gorskich swiata. Szczegolnie ponoc imponujace od strony polnocnej, ktora jednak nie poszlismy :) Mozna tez obejsc lancuch wkolo, co zajmuje 10 dni, ale my wybralismy wersje poludnowa 5-dniowa, bo juz troche len nas ogarnal, a jedzenie w plecakach ciezkie... Bo oczywiscie bez osiolkow i przewodnikow sie wybralismy, co znowu bylo rzadkoscia na szlaku. Bez mapy tez sie obeszlo - mala kserowka Lonely Planet dala rade.
Szlak okazal sie latwy - wedruje sie glownie dolina polodowcowa, otoczona 6 tysiecznymi szczytami, kilka razy tylko trzeba wdrapac sie na przelecze okolo 5 tysiecy. Szlak dla bab, jak to stwierdzil spotkany po drodze Izraelita. Moze i dla bab, ale to brudas Marcin pierwszy zatesknil za prysznicem :) Pewnie dlatego, ze ja dzielnie acz samotnie mylam sie w lodowatych strumieniach. Wyzwanie nie dla facetow, to pewne... ;P
Bylo pieknie, malo ludzi, bo sezon wlasnie sie konczy i gory zaciagaja sie mgla i chmurami. Namiot rozstawic mozna doslownie wszedzie, liczac sie z faktem, ze w nocy bedzie on podjadany przez ciekawskie krowy, ktorych sa setki w tych gorach. Nie wiem jak to mozliwe, ze nie zalapaly sie na zdjecia. Chyba bylo ich tak duzo, ze przestalismy je zauwazac...:)
Super bylismy z siebie zadowoleni, ze udalo nam sie uniknac oplaty wstepnej do parku, 10 zl, bo leniwi Peruwianczycy zamkneli budke z oplatami i poszli robic cos innego. Za to na koniec ostro sie wkurzylismy, bo przebiegli Peruwianczycy umiescili jeszcze jedna budke, na jednym tylko wyjsciu z parku. I choc mielismy inne wyjscia do wyboru, to pech chcial, ze trafilismy wlasnie na to jedyne, gdzie zmuszono nas w sposob cwaniacki i nieuczciwy do wykupu biletow za 65 zl kazdy, wstep na 30 dni....Brrr.
Ci, co sie tam wybieraja i teraz czytaja - przestrzegamy! Nie dajcie sie zrobic w konia - chocby straszyli policja turystyczna, kontrolami gdzie popadnie, wielkimi karami, tak drogich biletow kupowac nie trzeba. A jesli innych nie maja, to z usmiechem na twarzy mozecie minac ich budke, pomachac reka i bunczucznie wykrzyczec, ze wiezienie peruwianskie Wam nie straszne....(co niekoniecznie musi byc prawda...:).
Peruwianczycy to narod cwany i przebiegly, i turystow koloru bialego postrzegaja wybitnie jednoznacznie: niczym wielki czerwony wor Swietego Mikolaja wypelniony po brzegi zielonymi papierkami ze znaczkiem wodnym.
Dlatego biedniejsi o kilka pysznych kolacji, bogatsi o kolejne doswiadczenie, przenosimy sie na polnoc. Wlasnie kupilismy bilety do Trujillo, w strone granicy ekwadorskiej. A poki co - jestesmy w Huaraz. Niewielka miescinka, w tle osniezone szczyty, na ulicaach dziesiatki motorykszy, kazda wrzeszczy klaksonem, pelno straganow z ziolami i owocami, kobiety w tych przesmiesznych wysokich kapeluszach, wysokie stolki pucybutow, zapach pieczonego kurczaka i swinki morskie piszczace w workach, ktore mozna przebierac i wybierac robiac zakupy na kolacje. Okna naszego mizernego hoteliku wychodza wprostna na ozywiona ulice oraz dachy domow, gdzie niezmordowany kogut zaznacza swoje prawo do istnienia od switu do poludnia, z czestotliwoscia wody kapiacej z kranu. Ojej...
I zdradze Wam jedna tajemnice - wczoraj dzielne brudasy podskakujac w trzesacym sie samochodzie, ze lzami w oczach licytowaly sie czy bardziej tesknia za pierogami, zupa grzybowa czy czeresniami. Ktore spozywaloby sie koniecznie w wygodnym fotelu, pod kocem, z ksiazka na kolanach, a w tle nieludowa muzyka. Miodzio....!
Ech ech, OTO CO PODROZE ROBIA Z PODROZNIKOW :)
Nic to, pomarzylismy sobie, a tu trzeba biec pakowac plecaki i na dworzec...
Ciao amigos!