wiec dojechalismy
kierowca pedzil jakby go kto gonil - wiec ze wzgledu na jakosc drogi i zawieszenia autobusu wiekszosc czesc podrozy spedzilsmy w powietrzu panicznie starajac sie zlapac czegos stabilnego. wcale to nie bylo latwe - jak ktos mial szczescie to mogl sie zlapac za koguta, ktory jak na bagaz podreczny przystalo dal wlascicielowi dyla i chowal sie w najmniej oczekiwanych miejscach.
autobus niestety nie jechal zgodnie z rozkladem (tylko 13 godzin) wiec wyladowalismy w Rurre o 2 w nocy. taksowki (oczywiscie ze motory) zawiozly nas do hotelu, ktory nie istnial (ach Lonely Planet) wiec znalezienie lozka zajelo troche czasu.
hotelik mily (nie pamietamy jak do nigo trafic ani nawet nazwy), piekny ogrodek i duuuuzo hamakow, ktore sie pode mna nie zarywaja - wiec siedzimy tu 3 dni.
duzo bialych ludzi - chodzimy po uliczkach i nie mozemy sie nadziwic, wiec gapimy sie na nich oni nie wiedza o co chodzi :)
najwazniesze info - przypuszczamy trzydniowy szturm na dzungle. atak nastapi jutro bladym switem (wg boliwijskich standardow 9 rano). Najpierw kilka godzin lodka w gore rzeki a potem witajcie komary, weze, tarantule...
jak przezyjemy to sie moze jeszcze odezwiemy
zdjecia coraz blizej . i coraz ich wiecej.....
m jak wiklik