Wsiedlismy w autobus do Seny z checia podboju Madre de Dios, Matki Bogow...No pieknie pieknie.Tylko jak dojechalismy na miejsce troche sie przerazilsmy, bo nie wygladalo to na dobry start. W sensie na miejsce, skad wyplywaja lodki na koniec swiata....No i niestety, nie wyplywaly...Ale w capitanii, czyli szefostwie portu, znalazl sie pan miejscowy cwaniaczek, ktory owszem, moze nas zawiesc tam gdzie chcemy. Owszem, to daleko, pieknie dziko i interesujaco. Cene tez podal interesujaca. 1000 dolarow. Czyli tyle, ile zarabia w 9 miesiecy. Nie patrzyl w oczy gdy mowil te cyferki. Pewnie myslal, jak wszyscy, ze gringo to sa prawdziwi goscie. Co to 1000 dolcow. Ja mu na to, patrzac w oczy, ze jak tylko uda sie pozyczyc pieniadze od polskiego prezydenta, to owszem, poplyniemy....Zalapal zart po dlugiej chwili.
Pozostalo nam wracac skad przyjechalismy. No i opcja - albo znow trzesacym sie autobusem, albo lodka z pradem rzeki. Co prawda w przeciwna strone niz nam sie marzylo, ale za to za 7 dolarow....Udalo sie znalezc lodke, i hotelik i stol do gry w kosci, i w ogole niezle. Taki troche dziki zachod...:) Wyplynac mielismy nazajutrz o swicie, w sensie w poludnie. Z czego wyszla 17:00. Ale wyplynelismy. Na worach z orzeszkami brazylijskimi (przynajmniej z wierzchu, he he), z banda umorusanych dzieciakow i nazbyt przyjazna banda komarow i czarnych much, co gryza zadlami grubosci kordonka. Plyniemy. I znow dzungla, ta nawet bardziej egzotyczna od poprzedniej, wiecej palm, i troche lian, i fajne drzewa. No i znow upal, drapanie sie po pogryzionych nogach, nocne odglosy dzungli. Bylo mniej zwierzat, ale byly za to statki kopaczy zlota. Maja wielki pompy, zasysaja piach i szukaja skarbow. Bardzo romantyczne, gdyby nie te cholerne muchy i komary....
Mi tam sie podobalo, ale chlopaki troche podupadly na zdrowiu i humorach. Wiec bylo dosc milczaco. Ja obserwowalam zycie rodziny na staku, oni obserwowali nas. Za malo czasu na przyjazn....
Pozegnalismy sie milo, i znow na motory i do miasta. uhu....