wiec w Trynidadzie znalezienie odpowiedniego statku okazalo sie pewnym wyzwanien ale dalismy rade. zaokretowalismy sie (jak to ladnie i dumnie brzmi) na wojskowym tankowcu(!) o nazwie niemozliwej do wypowiedzenia a tym bardziej do zapamietania.
bylo tak:
jak juz znalezlismy odpowiedni port okazalo sie ze jedyny statek, ktory wyplywa tego dnia jest jakos malo zachecajaca stalowa puszka. uzgodniona cena tez byla malo zachecajaca a w dodatku zostalismy uprzejmie wyproszeni z gornego pokladu przez parke szwajcarow i zaloge. hamaki zostaly rozwieszone na pokladzie dolnym, ktory z romantyzmem mial tyle wspolnego co beczka benzyny.
w dodatku moj hamak odmowil posluszenstwa przy pierwszej probie - rozprul sie i lupnal mna o ziemie. schudlem cholera a tu takie numery! mielismy odplywac juz zaraz ale ... (tu wstaw dowolna boliwijska przyczyne) wiec poznym popoludniem poinformowano nas, ze jednak wyplywamy jutro. podzielilismy sie radosna informacja ze szwajcarami (ostatecznie okazali sie nawet sympatyczni), ktorzy nam radosnie oswiadczyli, ze slysza ten tekst od 4 dni... - nic to - mamy czas
po zmroku na poklad zaczela sie pakowac dwojka bialasow z plecakami - przyszlo mi do glowy, ze to nasi znajomi brytole (Dan i Willis) i w myslach zaczalem sie pakowac plecak - pomylka - nowi znajomi: argentynczyk i francuzka. bardzo rasta.
paradoks pierwszy - wojskowy statek z transportem ropy a na dachu budki kapitanskiej: dwojka szwajcarow (z natury neutralni), 2 rastuchy, 3 pseudo-hippisow (wciaz ciegniemy za soba Patryka) urzadzaja sobie codziennie Party Boat. lacznie z tancami.szal
pierwsza noc na statku okazala sie pelna wrazen - kto mogl - bujal sie na hamaku, kto nie mogl spal w namiocie :(, a w przybrzeznym barze nasza dzielna zaloga pila i tanczyla do 4 nad ranem. o dziwo o swicie wyruszylismy. plynelismy jakies 20 minut po czym przybilismy do brzegu, drugi oficer wzial jakies papiery, wsiadl na motor i pojechal cos zalatwiac a zaloga korzystajac z nieuwagi kapitana wymknela sie do baru na sniadanie. po sniadaniu czekali na obiad zabijajac z nudow czas kolejnymi puszkami piwa. obiad wypadl ok poludnia. o 13 przyjechal drugi oficer i kazal wszystkim konczyc browary bo natychmiast musimy wyplywac. poszlo zadziwiajaco sprawnie
posluchalismy odprawe - poziom wody jest bardzo niski wiec plywanie w nocy (teoretycznie standard) jest mozliwe wylacznie kiedy ktos z zalogi sonduje dno na dziobie statku + motorowka plynaca przed statkiem i zaloga robi to samo. kapitan wyrazil pewne watpliwosci czy sie uda, bo "jak znam zycie o 18:00 wszyscy pojdziecie spac" - odpowiedzial mu chor zaprzeczen przerywany smiechem. kapitan nie mylil sie zbytnio. pierwszego dnia plynelismy do zachodu slonca - potem wszyscy zmyli sie z pokladu....
aaaa - zachody slonca - pelen wypas. zdjecia wrzucimy jak wrocimy do La Paz ale wyobrazcie sobie najbardziej kiczowate zachody slonca jakie widzieliscie i dodajcie do tego dzungle. magia :=)
pierwsze kilka dni rejsu splynely (hehe) wszystkim na melanzu, bujaniu sie w hamakach (kto sie bujal ten sie bujal), obzeraniu sie (mielismy najlepsza kucharke w boliwii), unikaniu slonca i ruchu, polowania z aparatami na nature (rozowe delfiny!), graniu w karty i kosci, probach dogadania sie z zaloga. zaloga to inny temat - przesympatyczna gromada wojakow czujnie wpatrujacych sie w brzeg i szukaniu okazji do zejscia na lad w poszukiwaniu piwa. okazje zdazaly sie bardzo czesto - zepsul nam sie alternator i trzeba bylo ladowac akumulator (wielkie bydle) na ladzie. drugiego dnia zeszlismy na lad na "godzinke albo dwie" ale milosc boliwijczykow do futbolu zmienila wymiar czasu (gringo dyplomatycznie i sromotnie przegrali wiekszosc meczy).
czwartego dnia plynelismy w sumie trzy godziny. czwarty dzien to wazna data - caly rejs mial trwac cztery dni a my zrobilismy dopiero 20% trasy. zatrzymalismy sie lekko przed poludniem, rasta zeszli na lad (dla nich przystanek koncowy), zaloga zeszla na lad doladowac akumulator i poszukac browaru. o zmroku (zalogi wciaz nie ma) kucharka zarzucila wedke i w ciagu pol godzinki wyciagnela 7 wielkich ryb. Patryk zlapal za wedke ale szlo mu marnie (wynik 0). w miedzyczasie wyprzedzil nas blizniaczy tankowiec, ktory wyplynal 3 dni po nas. kapitan sie wkurzyl (zgodnie z grafikiem i wojskowym regulaminem mielismy przyplynac do celu kilka dni przed nimi), wiec jak tylko zaloga wtoczyla sie na poklad odpalil silnik i plynal non stop ponad 30 godzin. generalnie megatwardziel.
wieczorem bylo bardzo goraco i komary zarly jakby swiat sie skonczyc mial, a potem przyszedl surazo (bardzo mocny, typowy dla regionu wiatr), ktory zrobil taka rozpierduche na pokladzie, ze szwajcarzy spali przez kolejne noce w kajucie drugiego oficera
paradoks drugi - wojskowy tankowiec na rzece - generalnie stalowa puszka wypelniona kilkudziesiecioma tysiacami litrow paliwa. w czasie burzy...
skonczyl sie melanz i skonczylo sie kapanie w rzece - melanz sie skonczyl z przyczyn powyzej a kapanie okazalo sie malo zachecajace - na brzegach pojawily sie setki (tak, setki) krokodyli przeroznych masci i rozmiarow (na ogol duuuuze). ku rozpaczy zalogi postoje byly krotkie, glownie po zmroku i z dala od barow. ale komarow jakby mniej
zaloga bardzo mocno przezywala tempo rejsu (w sumie spoznieni bylismy tylko tydzien), wiec jak tylko doplynelismy do Guayaramerin wszyscy dzielnie sie umyli, wypindrzyli, spryskali perfumami, ogolili i wymaszerowali szybkim krokiem do portu zalatwiac wszystkie te sprawy, ktore marynarze w portach zalatwiaja. my wyblagalismy od drugiego oficera mozliwosc spania na pokladzie (bardzo nielegalnie) i malej imprezy.
impreze przerwal po 1 w nocy drugi oficer podnoszac cichy alarm, zapedzajac nas do swojej kajuty i zamykajac na klucz. kazal kucharce siedziec przy stole a sam schowal sie w maszynowni (!). nie docieralo do nas zbyt wiele rzeczywistosci, bo trochesmy upili z butelek ale drobna panika sie wdarla, kiedy na poklad wszedl wojskowy patrol...
siedzimy troche pijani w kajucie oficera, do ktorej probuje wejsc ktos na sluzbie - sam oficer tez troche pijany chowa sie gdzies za silnikiem a przy stole, za cala zaloge i gringos swieci oczami kucharka :) - nie wiem gdzie sa - gdzies sobie poszli i mnie zostawili - to co-to sobie siedze sama i pije (na stole stoja dwie litrowe butelki rumu i szkockiej, porozrzucane liscie koki i generalny bajzel)
zlota kobieta dala rade. impreza sie skonczyla. nad ranem cichcem opuscilismy lajbe w poszukiwaniu empanad i nowych wrazen