Geoblog.pl    brudasynawczasy    Podróże    brudasy w ameryce    San Ignacio de Moxos - impreza w dzungli
Zwiń mapę
2009
31
lip

San Ignacio de Moxos - impreza w dzungli

 
Boliwia
Boliwia, San Ignacio de Moxo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14036 km
 
Jestesmy na polnocy Boliwii, troche przedluzyla nam sie ta wycieczka, ktora miala trwac tydzien-dwa, a jest juz prawie miesiac... No bo jest pieknie i srednio nam sie spieszy spowrotem do La Paz. Ale dopoki tam nie wrocimy i nie odbierzemy naszych rzeczy z depozytu, nie mozemy wrzucac zdjec na bloga. Wiec pozostaja tylko nieco przydlugasnie opowiesci dla wytrwalych :)


Z gor wrocilismy zmarznieci, zmeczeni. Bylo wspaniale, ale poranek w ktorym znalazlam butelke z zamarnietym olejem przed naszym namiotem upewnil mnie, ze teraz czas na slonce i zabawe...

wiec wsiedlismy w autobus, ktory wedlug planu mial wyjechac o 12.30 w nocy, wiec my o 1205 juz na stanowisku, ale przeciez jestesmy w ameryce, wiec pierwsi pasazerowie zaczynaja sie zbierac kolo autobusu po 1.00, kierowca przychodzi po 2.00, wyjezdzamy o 3.00....ech, przyzwyczajam sie, ale powoli...jedziemy 10 godzin.

dojechalismy z powrotem do La Paz, i tu okazalo sie, ze autobus do San Ignacio mamy teraz-juz-natychmiast ( w sensie wedlug rozkladu powinien odjechac 2 godziny temu, ale jeszcze stoi wiec mozemy wsiadac....:) czasem amerykoczas dziala na nasza korzysc...:) wiec jedziemy! kolejny dzien i noc w autobusie, z przesiadka, i jestesmy w dzungli!

Jest inaczej. Po pierwsze dzis jestesmy 4 000 metrow nizej niz bylismy wczoraj, jest zielono, mnostwo ptakow, wilgotne powietrze. San Ignacio, wioska w ktorej odbywa sie festiwal na ktory jedziemy, jest malenka, ale bardzo elegancka wedlyg boliwijskich standardow, i ma wielkie jezioro. A w jeziorze plywaja anakondy - to te weze co probowaly udusic Tarzana. No ale skoro Tarzan dal ade, to my tez sie nie boimy, he he he....(serio mowiac to dowiedzielismy sie po fakcie....) Ludzie w San Ignacio sa bardziej atrakcyjni niz w pozostalej czesci kraju, wyzsi, szczuplejsi, maja nieco europejskie rysy twarzy, zdarzaja sie tez miejscowi blondyni. Wszyscy nosza obcisle dzinsy i kuse koszulki. Jest to calkiem spory kontrast z niskimi przysadzistymi mieszkancami gor, odzianymi w ciezkie wielowarstwe ubrania kocopodobne.

Jest goraco. Bardzo bardzo goraco mowiac szczerze. Piaszcyste drogi parza w gole stopy.
Jestesmy w piatke, bo dolacza do nas parka Anglikow i Kanadyjczyk. Szybko okazuje sie, ze wszystkie hotele, hostele, pensjonaty (he he, to slowo jest mocno pochlebne...) sa juz zajete. Festiwal przyciaga mnostwo turystow z okolicy, zbyt wielu jak na skromne mozliwosci miasteczka. W rezultacie dwugodzinnych poszukiwan pokoju, ladujemy w skladzie gratow miejscowej rodziny. Graty zostaja usuniete, pozostaje tylko 3-centymetrowa warstwa kurzu, cegly i mnostwo komarow.... Rozkladamy sie w srodku, wraz z nami jest Patryk, Kanadyjczyk, ktory bedzie sie teraz przewijal w opowiesciach, bo do tej pory podrozujemy w trojke.

Nasze dni w San Ignacio sa do siebie bardzo podobne, wiec opisze je w skrocie. Przede wszystkim jest to poranne walesanie sie w poszukiwaniu sniadania, ktore zawsze konczy sie na miejscowym ryneczku, gdzie jak kaze tradycja na sniadanie jada sie zupe i kurczaka. Sa tez empanady, miejscowe bulki, ktore wygladaja jak pierogi, nadziewane sa serem, albo kurczakiem, albo leczem. Pysznosci! W ciagu calego pobytu zjedlismy ich dziesiatki, kazdego dnia po kilka lub kilkanascie....O tak! :).....

Potem znow walesamy sie po parku, gdzie jest mnostwo straganow z bizuteria i pierdolami, co kilka metrow sprzedawcy lodow i waty cukrowej, i balonow z helem, i popcornu. Glosna muzyka. Czyli festiwal cale geba...

Same obchody sa takie troche niewyrazne. Wokol glownego placu chodza poprzebierane grupy miescowych, ale nie wiem, co symbolizuja ich stroje . Jakos sie nie wciagamy w atmosfere. Ale jest ladnie, przyjemnie.

Po poludniu ladujemy na corridzie. Czyli jest stadion, sa tlumy widzow, jest rozjuszony byk i jest torreador. A nawet stu torreadorow. ...Wszyscy naraz biegaja za bykiem, ktory ewidentnie nie chce tam byc. Jego mowa ciala mowi mniej wiecej tyle: nie bede za wami ganial, wy durnie, ta zabawa jest glupia, zostawcie mnie w spokoju....Ale miejscowi macho wiedza jak wkurzyc nawet najmilszego byka. Jesli im to nie wychodzi - publicznosc rzuca w nich lub w byka puszkami piwa. No srednio mi sie to wszystko podoba. Zal mi zwierzaka. Jest to zwyczajnie nie fair - jeden nieszczesny byk i stu pijanych napastnikow...Kilku z nich w wyniku tej zabawy laduje w koncu pod kopytami lub na rogu byka. Wtedy publicznosc piszczy przerazona i zachwycona jednoczesnie. A za chwile wyje syrena karetki, ktora caly czas czeka w pogotowiu. No zobaczycie na zdjeciach...

A potem cala wioska pije na umor. Atmosfera jest rozgrzana, ale jest bezpiecznie i przyjacielsko. Ulice wypelniaja sie spiwajacymi i tanczacymi ludzmi, kapelami wedrujacymi od knajpy do knajpy, wedrownymi sprzedawcami piwa. Nawet dzieci nie musza spac tej nocy. Potem sa fajerwerki. A potem wszechobecny dym z pieczonych na ulicy kielbasek i kurczakow. My tez swietujemy, ale rozwaznie, bo wieczorem musimy wrocic na impreze urodzinowa do rodziny u ktorej sie zatrzymalismy. Gospodyni konczy 60 lat...Impreza na calego, dwa glosniki wyzsze ode mnie i muzyka na ful.. No wiec tanczymy, pijemy, jemy - jak na weselu...;)

I tak wlasnie mijaly nam dni - czyli leniwie i bez sensacji, w nieustannym upale. Na szczescie kolega Anglik dostaczyl nam nieco pikantniejszej historii, ktora zostawiam dla tych najwytrwalszych, co doczytali az dotad :)

Tej nocy gdy my plasalismy z gospodynia i jej urodzinowymi kolezankami, nasi znajomi Anglicy pozostali na polu imprezy dzielnie towarzyszac miejscowym w swietowaniu ichnich obchodow, czyli oprozniajac kolejne butelki z czym tam bylo pod reka...Jeden z nich, Dean, jakos - nie do konca wiadomo jak - wkrecil sie na impreze w czyims domu. Bylo tam kilkudziesieciu miejscowych chlopakow i dwoch Niemcow. Dean postanowil zagadac jednego z nich, na temat jakze przyjazny, czyli drugiej wojny swiatowej i obozow koncentracyjnych. Opowiesc sie rozkreca....Dean byl w stanie tak upojnym, ze nagle zdalo mu sie, ze jest jego obowiazkiem dac Niemcowi nauczke za niecne zachowanie jego dziada...Wiec z bunczucznym okrzykiem: A TO ZA POLAKOW!... zlapal chlopaka za koszule i przywalil mu w twarz wlasna glowa. A potem bylo juz jak na filmie.... Po tym niespodziewanym akcie rozejrzal sie wkolo i zamarl, bo wszyscy na niego patrzyli. Trwalo to jakas sekunde, i tyle wlasnie bylo trzeba zeby zaczal uciekac. A za nim ruszylo w pogon 50 miejscowych kolegow Niemca, ktory jak sie potem okazalo obchodzil wlasnie swa pozegnalna impreze, bo pracowal w miasteczku przez ponad rok...Wiec Dean ucieka, przeskakuje ploty, a wsciekli i pijani miejscowi za nim. Dean wdrapuje sie na mur, otoczony drutem kolczastym, rozdziera sobie koszule i kawalek ramienia, ale to nic, bo oni sa ciagle za nim. Dean jest juz za miastem, wbiega w bagnisko. Tamci przystaja. Dla Deana to nadzieja, cos mu sie zaczyna zdawac, ze bez ubran bedzie mu latwiej poruszac sie w blocie. Zrzuca buty, spodnie, koszule. Cos mu sie jeszcze zaczyna wydawac, cos dziwnego, co pozostanie tajemnica na zawsze, bo zaczyna pozbywac sie rowniez swego paszporu, pieniedzy, karty pamieci i nawet baterii z aparatu fotograficznego. Gdzies je ´ukrywa´ w bagnisku, kazde w innym miejscu, i kazde juz niedoodnalezienia....Ostatecznie pada wyczerpany. A koledzy go doganiaja, daja nauczke za niegrzeczne zachowanie na przyjeciu. A potem przyjezdza policja, zabiera nagiego, pokrytego blotem i polprzytomnego Deana do siebie, i porzuca w celi wiezienia, na kamiennej podlodze....

Tam tez zastajemy go nastepnego dnia....Nie ma pieniedzy na kaucje, nie wolno mu sie nawet umyc, nie rozumie co sie stalo, fakty powracaja do niego powoli i bolesnie....

Historia konczy sie dobrze, wzglednie dobrze. W sensie...moglo byc duzo gorzej! Dean wychodzi z wiezienia, oddaje dlugi, liczy nawet, ze cos mu sie tam zwroci z towarzystwa ubezpieczeniowego, bo przekonal policjantow zeby zmienili raport na jego korzysc, jest dumny ze ma za soba taka przygode. I tyle. Ostatecznie okazuje sie niezlym idiota, bo kolejnej nocy zasypia na lawce w parku i znow zostaje obrabowany, ale to juz inna bajka....:)

My z San Ignacio jedziemy do Trynidadu, skad chcemy splynac barka na polnoc. I to w nastepnym opisie...:)

Pozdrawiam
Marta

(ja tylko dodam od siebie, ze naszych znajomych brytyjczykow w Trynidadzie tez aresztowali :) - wiec udalismy sie w przeciwnym niz oni kierunku - o tym w nastepnym wpisie (niebawqem albo troche pozniej)) m jak wiklik
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (27)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
brudasynawczasy
brudasy na wczasy
Marta Maciejewska Marcin Wiklik
zwiedzili 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 59 wpisów59 239 komentarzy239 844 zdjęcia844 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
05.06.2009 - 11.11.2009