wiec bylo tak
cudem zaopatrzylismy sie w przewodnik LP Boliwia gdzie mozna czasem wyczytac cos madrego. kilka dni nad nim posiedzielismy i - jest! Cordillera Apolobamba - dzikie Andy, bez bialych ludzi, fantastyczny park narodowy, zwierzeta naokolo - nic tylko jechac. udalo nam sie nawet kupic bilety autobusowe z jednodniowym wyprzedzeniem - na poprawe humoru pani w kasie (po srodku rynku warzywnego!) ostrzegla, ze autobus odjezdza o 6:30 rano wiec pakowanie zaczyna sie o 6 ale lepiej byc tak z pol godziny wczesniej.
poslychalismy kasjerki - chyba po raz ostatni - autobus podjechal kilka minut po 7... a my marzlismy jak te glupki 2 godziny na ulicy. po srodku rynku warzywnego...
nalezy zauwazyc ze tym razem mamy mape (w LP), ktora z dnia na dzien okazuje sie coraz wieksza kartograficzna pomylka, oraz zdjecie "mapy" zrobione przez przypadek w jakims brudnym barze. mamy tez namiot, plecaki pelne cieplych ciuchow i duuuzo jedzenia. wiec jestesmy gotowi.
nic to jednak - jazda byla dluga i wyboista. autobus zapchany bagazami (lacznie z dachem) i pasazerami (lacznie z bagaznikiem pod podlaga!) zawiozl nas przez dzikie gorskie ostepy do miejscowosci Charazani. stamtad mielismy sie dostac do Curvy.
o Curvie na razie nie myslelismy powaznie. przyszedla czas na melanz, uzupelnianie zapasow (jedzenie ile wlezie) i wycieczki w gorace zrodla (z goracym wodospadem). milo i beztrosko. widoki ladne, ludzie mili (jedyni biali na wiosce to my), jedzenie dobre, wygodne lozko i czasem jst ciepla woda. wytrzymalismy dwa dni i zaczelismy knuc, bo trekking mial sie zaczac w Curvie a tam jakos trzeba dotrzec.
opcje:
a) na skroty wg LP 3,5h
b) autobusem (raz w tygodniu) po "zwyklej drodze" (patrz nastepny akapit) jakies 3h(?)
c) piechota po drodze dla autobusu 5h
d) jakims cudem
wybralismy opcje kombinowana c+d. po dwoch godzinach znalezlismy sie ponownie w Charazani zainteresowani opcja b+D, ktora okazala sie jedyna sluszna (duza litera D nie bez powodu).
mala dygresja o "zwyklej drodze"
jadac (stojac wcisniety miedzy tlum lokalnych ludzi i ich tobolki) przez te (mas-o-menos) 3 godzinki przyszla mi do glowy mala etiuda filmowa, takie polaczenie Clifhanger i Speed. przyszlo mi to do glowy bo spod czyjej pachy czasami moglem dostrzec kawalek swiata, ktory dzial sie na zewnatrz, a ktory bardzo kontrastowal z rzeczywistascia wewnatrz.
wiec tak: zapchany boliwijski autobus, przestrzen wykorzystana wprost perfekcyjnie (nawet polka na telewizory jest zapchana niezbednymi do zycia lokalnego tobolkami, ktore trzeba przewiezc). autobus stworzony dla 40 osob wiezie jakas setke wiecej (w srodku - nie wiemy co sie dzieje na zewnatrz (dach) i w bagazniku)). sklamalem, wiem co jest w bagazniku - 15 wielkich butli z gazem (widzialem jak pakowali). wiec ludzie stoja bo nie ma innej opcji. nieliczni zalapali sie na fotele ale brak amortyzatorow i przeladowany pojazd nie czynia ich zycia wcale lepszym. atmosfera pogodna - zuja koke, gadaja ze soba, smieja sie, zero agresji, nikt ni narzeka, ze autobus pedzi i podskakuje. mogli by jeszcze spiewac 1788 Kaczmarskiego pasowalo by idealnie.
kabina kierowcy (zawsze tutaj oddzielona) w srodku siedzi Stallone (za kolkiem), w przepoconej koszulce moro i czerwonej opasce na czole. obok niego, na miejscu pilota Sandra Bullock. Sylwester daje z siebie wszystko (kierownica ma okolo pol metra luzu) wiec pot sie z niego leje ale przed kazdym mostem, lub ostrym zakretem (drogi w boliwii trawersuja zbocza o nachyleniu niesprzyjajacym nawet narciarstwu freeridowemu), lub zwezeniem, albo co gorsza pojazdem jadacym z przeciwka lokalnym zwyczajem:
a) trabia wsciekle (prawa reka)
b) kresla w powietrzu znak krzyza (lewa reka)
c) a +b i zamykaja oczy (brak rak!)
d) mocniech chwytaja kierownice, dodaja gazu i spiewaja Dies Irae (requiem, mozart)
nie wiem dokladnie co chcialem wam napisac - jazda boliwijskim autobusami zostawia blizny.....
anyway
dojechalismy do Curvy, nikt nie zginal. wzielismy nasze plecaki i odeszlismy pare metrow myslac co dalej (zmierzchalo, zaczal padac zamarzajacy deszczyk, bylo troche zimno), az podszedl do nas lokalny i wyreczyl nas w mysleniu. jak sie dowiedzial, w ktora czesc gor chcemy isc to zapedzil nas spowrotem do autobusu - autobus zmienil plany i moze podjechac troche dalej.
wiec zaczelismy z miejscowosci Canizaya, ktorej prozno szukac na mapach ale tytul wpisu z oczywistych wzgledow pozostanie niezmieniony
:P
w Canizaya (jest wieczor) szukalismy jakiejs izby do przenocowania i przewodnika z oslem tudziez osla luzem. nocleg znalazl nam przemily pan, ktory okazal sie szefem osady i przewodnikiem. wpakowal nas do sali porodowej(!) szpitala(!!), skasowal odpowiednia ilosc gotowki, poinformowal ile nas bedzie kasowal za kazdy dzien swojej obecnosci w gorach i hasta maniana
szpital byl wielkosci kiosku RUCHu, cala noc padalo. nad ranem powiedzielismy przewodnikowi, ze jednak idziemy sami (byl b.b. drogi).
wzielismy plecaki i poszlismy w gory.....