Geoblog.pl    brudasynawczasy    Podróże    brudasy w ameryce    Titicaca, strona boliwijska - marta
Zwiń mapę
2009
15
lip

Titicaca, strona boliwijska - marta

 
Boliwia
Boliwia, Copacabana
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13348 km
 
Po peruwianskiej stronie Titicaca, jak pisal Marcin, jest pieknie, lecz mocno komercyjnie. Zdaje sie, ze te ogromne tlumy turystow przewijajace sie kazdego dnia przez peruwianskie wioski, nie pozostaja niestety bez wplywu na mentalnosc spoleczenstwa. I to jest troche smutne, bo tesknimy do dziczy i niewinnosci, a niszczymy ja przez sama swoja obecnosc...

No taka chwila smutnej refleksji nad natura turystyki...

Nic to - pedzimy dalej. Tym razem do Boliwii....:)

Przez granice przechodzimy plynnie, i chwile pozniej jestesmy w Copacabanie. Jak slusznie zauwazyl Karol w swoich relacjach, Copacabana to taki boliwijski Sopot. Jest elegancki deptak wprost do jeziora, z kolorowymi straganami po obu stronach, sa luksusowe hotele z widokiem na jezioro i podwieszanymi w ogrodach hamakami i sa pieknie stylizowane restauracje. Jest tez imponujaca biala katedra i gorujacy nad wszystkim czterotysiecznik z droga krzyzowa.
Calosc jest malenka, takze w 40 minut mozna obejsc wszystkie niemal uliczki miasta, ale klimat jest calkiem swiatowy.

Ale na szczescie jest tez swojska nuta! Tuz po zachodzie slonca w miescie gasnie swiatlo i nie ma wody. Nie udalo mi sie ustalic, czy to taki wyjatek, czy norma :) Marcin mowi, ze norma, bo miasto funkcjonuje dzieki bateriom slonecznym....Ale jesli tak jest, to czemu miejscowi, niezaleznie od wieku, piszczeliby z uciechy na ulicy i ganiali sie po schodach hotelu ze swieczkami?...

Sa tez zgraje bezdomnych psow, ktore w ciagu dnia zywia sie resztkami z przybrzeznych barow rybnych. W ciagu dnia psy te sa przyjazne i potulne, ale w nocy lacza sie w wielka grupe i zadza miastem, doslownie! Na glownym placu urzadzaja przrazliwe debaty i wielogodzinne walki, takie do krw i do samego switu. Takze pierwszej nocy w Copacabanie nie udalo nam sie przespac.

Za to w ciagu dnia spotkala nas niespodziewana wizyta u szamana. Poszlismy na spacer wokol wyspy, bez konkretnego celu ani mapy. Minelismy placowke militarna, zboczylismy znowu na waska i stroma sciezke. Ta doprowadzila nad do jakiejs osady na brzegu jeziora, od ktorej dzielila nas stroma skarpa. Usiedlismy na skale, obserwujac ludzi. Bylo ich niewiele, sami miejscowi, zadnych turystow, atmosfera panowala leniwa. Wioska nie byla wlasciwa wioska mieszkalna, tylko jakims zgrupowaniem kamiennych stolow. Trudno bylo dostrzezc, co na tych stolach jest. Nie mielismy smialosci tam schodzic. I wtedy na sciezce pojawil sie mezczyzna. Niski, opalony, ubrany niestarannie i brudno, do tego troche chyba pijany. Usiadl kolo nas i zaczal rozmowe. Po kilku minutach zaprosil nas do osady. No to idziemy! Z bliska okazalo sie, ze na stolach sa serpentymy, butelki szampana i inne plyny, jakies figurki i w ogole nie wiadomo o co chodzi. Przy brzegu wielka skala - jak sie okazalo swieta skala. Pod nia gruba sterta rozbitego szkla, glowki nieotworzonych butelek. Mezczyzna zaproponowal nam modliwe i ofiare. Zabrzmialo troche dziwnie, ale raz sie zyje :) Zaopatrzytlismy sie w dwie male buteleczki z czerwonym winem i alkoholem. Przejal je mezczyzna i zaczal sie modlic, chlapiac alkohol na skale i na nas. Brzmialo to naprawde dobrze! Potem kazal nam zrobic to samo, po polsku. No wiec chlapalismy wino na skaly proszac pachamame o rozne skarby :) Na koniec tzreba bylo te buteleczki wyrzucic na skale, cvo przyszlo nam z oporem, bo nie mam pewnosci, czy to sie akurat Paczamamie podoba. No ale nie ma co podwazac miejscowych tradycji, prawda?....

Nastepnego ranka z plecakami i namiotem wyruszylismy na podboj Wyspy Slonca (Isla del Sol). Wczesniej zrobilismy zakupy na miejscowym ryneczku - wybralismy najwiekszego ananasa, jakiego widzialam, troche chleba i miejscowa kielbase. Byla to kielbasa w kolorze czerwono-bordowym, pachnaca wedzonym miesem, ryba i ziolami. Bardzo twarda i sucha, po ugryznieniu natychmiast rozpadala sie w ustach na male slone kawaleczki, ktore zulo sie dlugo i powoli. No ciekawe przezycie, naprawde...

Szlismy pieszo, kilkanascie kilometrow, mijajac stada owiec i usmiechnietych miejscowych. Bylo naprawde rewelacyjnie! Pierwszego dnia, po kilkunastu kilometrach marszu, rozbilismy sie na brzegu jeziora, skad nie widac bylo zadnej cywilizacji.

Fajnie bylo, tak sie jednak stalo, ze cywilizacja wypatrzyla nas....Dwojka rybakow, ktorzy krecili sie przy brzegu i przed ktora czujnie i starannie krylismy sie w trawach (¨ej, schowaj lewe kolano bo wystaje ponad trawe, teraz sie nie ruszaj bo slonce wyszlo zza chmur i bardziej nas+ widac...¨) przyszla nam z wizyta. I nie o to chodzi, ze nie mielsimy ochoty na wizyty, tylko zwyczajnie sie balismy. No przynajmniej ja. No bo turysci w enklawach turystycznych sa bezpieczni. Ale do konca nie wiemy, jak to jest z tym bezpieczenstwem na totalnym odludziu, na terenie, o ktorym nie wiemy nawet do kogo nalezy...

No wiec byl ten moment paniki, gdy Boliwijczycy zblizali sie do nas, i juz za pozno bylo zeby sie chowac lub uciekac:

- Dzien dobry - powiedzial Indianin i zamilkl lustrujac nasz maly oboz.
- Yyy... Dzen dobly (nasz lamany hiszpanski....) jak leci panu?...yyyy....My za bardzo nie mowic po hiszpansku, przepraszamy....
- No i co z tego, my tu na tej ziemi rozmawiamy w jezyku ajmara, nie po hiszpansku. Tam obok jest wioska, zamierzacie spac tutaj? Sami?....... - odpowiedzial bez sympatii na twarzy i znaczaco zamilkl....No wiec w tej sytuacji albo trzeba bylo zachowac powazna forme konwersacji, ktora moglaby doprowadzic do powaznych wnioskow, albo raczej przyjac jakze doskonale przez nas wycwiczona forme ´na sympatycznych acz glupkowatych turystow´....Sprawdzilo sie w Azji i Afryce, wiec sprobujmy i w Ameryce....
- Yyy...no tak...bo mamy malo dinero i nie stac nas na hotel, ale mamy namiot i teraz jemy kolacje. Amigos, przylaczcie sie do nas prosze...Nie, nie bedziemy palic ogniska w waszym lesie, kolacja jest na zimno. Prosze ananas - bardzo prosze, poczestujcie sie, juz kroje, nie nie odmawiajcie, to polski zwyczaj goscinnosci, o tak, wezcie wiecej, jeszcze wiecej, do drugiej reki sie zmiesci. W Polsce nie ma takich duzych ananasow, wiecie? owoce importowane, bo zimny kilmat, troche podobnie jak tutaj. Tylko nizsze gory. Bardzo nam sie tu podoba, jest przepieknie. I parowki dla Was, dzielimy sie wszystkim co mamy, o i sa cukierki dla waszych dzieci, sa dzieci w rodzinie? o jak cudnie....Tacy jestesmy wdzieczni ze mozemy tu u Was goscic, bardzo dziekujemy!

I to wszystko jednym tchem z przewaga gestykulacji ;) No i tym razem rowniez udalo sie udobruchac obce plemiona....Indianin w koncu sie usmiechnal, i odszedl z rekoma pelnymi naszych skromnych poczestunkow . Wskazal jeszcze miejsce, gdzie powinien stac nasz namiot. Poczulismy sie bezpieczni, choc slonce wlasnie zachodzilo :)

Spalo sie cudnie, szumialo jezioro i w drzewach spiewaly nieznane ptaki.

Rano dotarlismy do wioski skad mozna sie przeprawic na Wyspe Slonca. Pelno malych lodek z wioslami lub szybkich motorowek - zaleznie od czasu i finansow. Zagadal nas miejscowy staruszek, nieslychanie niski, z szerokim barami i z garbem, on nas przewiezie na wyspe swoja drewniana lodeczka....Troche sie zmartwilam, czy da rade, ale nie smialam tego na glos wypowiedziec. Ustatlismy cene i do lodzi! Plynelo sie dlugo i bardzo przyjemnie. Pan pochwalil sie swa lysa glowa, bo juz 75 lat na karku, ale serce jak nowe, i rece jak ze stali. No tak. Doplynelismy, wdzieczni i szczesliwi i gotowi jeszcze dorzucic napiwek. Ale ale....Tu slowko o boliwijskiej mentalnosci....Bo to juz taki zwyczaj chyba, ze pan dostaje zaplate plus napiwek, po czym natychmiast stwierdza, ze umawialsmy sie na 30, nie 20. My niesmialo i zmieszani, ze nie, ze przeciez 20....Ale nic, moze sie pomylilismy....Pan nie ma wydac z 50, mozemy wiec zaplacic 50....No nie. Biegne po schodach na gore, do miejscowego muzeum, rozmieniac pieniadze. Po drodze przypominam sobie cennik portowy, bylo 20, na pewno. Wracam, dorzucamy niby-brakujaca reszte, a pan ze jeszcze 10 napiwku sie nalezy, bo jest stary i sie nameczyl dla nas....

oj oj, taka poczciwa, niemal dziecieca twarz, i taka niewinna bezczelnosc w oczach.

Klamstwo jest tutaj bardzo popularne, jest na nie spoleczne przyzwolenie....Nie tylko w stosunku do turystow, choc w tym wypadku osiaga swoje wyzyny. Klamia ludzie rowniez sobie nawzajem. A Europejczycy i Amerykanie, nieswiadomi i niezwykli tych zwyczajow, robia najpierw wielkie zdziwione oczy, ich wyuczona uprzejmosc kaze myslec, ze to widocznie pomylka, nieporozumienie. Tak w oczy sie u nas nie klamie. A potem, jak juz odkryja, ze chyba jednak zrobiono ich w balona, to i tak nie sa pewni, moze po prostu zle sie dogadali....Nastepnym razem planuja byc bardziej czujni, ale ile razy trzeba sie naiwnie naciac, by naprawde pojac ten ogrom bezczelnosci, z jaka rozmawia sie tutaj z turystami o pieniadzach....

No nic, my jestesmy na tym etapie, ze chyba juz pojmujemy. Tylko jeszcze nas to zlosci. Wierze, ze w kolejnej fazie wtajemniczenia bedziemy akceptowac ten fakt i radzic sobie z nim stanowczo, lecz z usmiechem. To jest przeciez czesc tej kultury.



Dotarlismy na Wyspe Slonca od strony poludniowej. To tutaj podobno narodzila sie pierwsza boska para Inkow, lub moze i samo Slonce. Rodzac sie i stawiajac pierwsze kroki, Slonce zostawilo odciski swych stop na polnocnej stronie wyspy.

Jest tez kamienny, naturalny wizerunek glowy pumy i twarzy Wirakoczy - ale tutaj trzeba sie mocno wysilic i nie kazdemu wystarczy wyobrazni by to dostrzec....(mi na przyklad nie starczylo....;)

Wyspa Slonca nawiedzana jest codziennie przez setki turystow, ktorzy poruszaja sie jednym glownym szlakiem. Przywiezieni wielkimi motorowkami porzucani sa na polnocy wyspy, skad czeka ich szybki trzygodzinny marsz przez gorzysta wyspe, z zaliczeniem glownych atrakcji, po czym odbierani sa ze strony poludniowej i plyna spowrotem do Copacabany. Jest to skuteczny i szybki sposob zwiedzania, ale dla tych ktorzy maja wiecej czasu, wyspa rowniez oferuje wiecej.

Bo oprocz tego glownego, nieco zatloczonego szlaku, wybrukowanego kamieniami na sposob Inkow, sa rowniez waskie i tajemnicze sciezki na zboczach, przy ktorych rosna dzikie jagody czy moze borowki, bulwiaste kaktusy i pachnace ziola. I sa przecudne widoki, i calkiem puste plaze, i niezwykla cisza.

Na jednej z takich plaz ustawilismy nasz namiot, i byla to jak dotad jedna z najpiekniejszych nocy na calym naszym wyjezdzie. Slonce zachodzilo dokladnie na wprost nas, chowajac sie za mala wyspa. Ech, dlugo by jeszcze mowic....
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (23)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (5)
DODAJ KOMENTARZ
Swierszcz
Swierszcz - 2009-07-20 07:49
A może przyczyną braku elektryczności i wody jest ... boliwijski socjalizm?
 
loversi
loversi - 2009-07-21 15:44
...na nas też boliwijska strona Titicaca zrobiła pozytywne wrażenie.
Można tu spotkać drobnych cwaniaczków, ale nie są to grube i szczwane lisy z Peru!
Niesamowita ta historia z szamanem. A co krzyczeliście po polsku podczas rytuału?!

M
 
brudasynawczasy
brudasynawczasy - 2009-07-22 02:08
a to Monix dorzucam do sekretow ktore musimy wymienic jak juz sie spotkamy, ok? ;) Buziaki! Marta

Swierszczu, no ja jestem pewna ze jest za tym jakis spisek, tylko jaki? A jak Ty byles w Copacabanie to miales swiatlo?....S. Holmes
 
TomekK
TomekK - 2009-07-27 13:41
nie ma co, zdjecia robicie niezle:) i ten ananas! robi wrazenie. takich na codzien nie spotkasz. pozdro z koh tao;)
 
lilka
lilka - 2009-08-07 16:42
Maciejka, opis kiełbasy w Twoim wydaniu, to MISTRZOSTWO POEZJI i SMAKU!!!!
Czyta się Was i ogląda wspaniale:)
 
 
brudasynawczasy
brudasy na wczasy
Marta Maciejewska Marcin Wiklik
zwiedzili 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 59 wpisów59 239 komentarzy239 844 zdjęcia844 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
05.06.2009 - 11.11.2009