juz prawie wypoczelismy a tu nastepna akcja
nagabywani przez hotelarke zdecydowalismy sie poplynac na dwa dni na wyspy (te plywajace (Uros) i te bardziej stabilne (Amantani, Taquile))
dzielny stateczek wiozl wiec grupe pelna bialych ludzi spragnionych przygod i dzikich plemion w przestwor jeziora. wiozl jakies 2 godzinki po czym zaparkowal przy unoszacym sie czyms z trzciny i przewodnik zaczal opowiadac (nie ma sensu tego przytaczac bo wiekszosci to nie interesuje a ci ciekawsi sprawdza sobie wyspy Uros na wikipedii)
WTRACA SIE MARTA: moim zdaniem to ciekawe i warto przytaczac! Wyspy powstaly w czasie konkwisty hiszpanskiej, jako ostatnie miejsce ucieczki Indian Aymara przed niewolnicza praca na rzec Hiszpanii lub ogolniej mowiac przed utrata wolnosci. Znalezli schronienie na swoim swietym jeziorze i tam pozostali do dzis. Zyje im sie szczesliwie, tak mowia. Z zewnatrz to niezwykle spokojni ludzie. Jedyne co im doskwiera to reumatyzm. No ale ale....Najwidoczniej warto! Wyspy maja mozliwosc swobodnego plywania po wodach jeziora jak tratwy, ale obecnie sa przytwierdzone na linach do dna, do drewnianych kolkow. Moim skromnym to ciekawe....;) KONIEC WTRACENIA. MM.
generalnie nie bylo zle - wyspa lekko sie kolebie na falach i ugina pod stopami, wielkosci jest +/- boiska do pilki plazowej, stoi kilka domkow kreca sie lokalsi z suwenirami i staraja sie cos sprzedac, mozna sobie (3$ od glowy) wsiasc na tratwe i zostac dowiezionym do kolejnej unoszacej sie kupy trzciny z dokladnie takimi samymi atrakcjami. niech sie gringo bawia.
ale nie powiem calosc wywolala na mnie nawet przyjemne wrazenie. troszke pitolenia i uciekania przed sprzedawcami i sru na stateczek - ku kolejnej przygodzie (wyspie)
nastepna okazala sie konkretna wyspa. zostalismy wygnani na brzeg i jak na targu niewolnikow ustawiono nas ciasno przy sobie po czym podchodzily przedstawicielki lokalnych rodzin i mowily - te dwa bialasy beda spaly u mnie. tak zostalismy zapoznani z nasza wyspiarska rodzinka. zagnano nas do domostwa, pokazano izbe z dwoma wyrkami i stolem, oznajmiono ze jedzenie bedzie za godzine, wyjscie z grupa do swiatyni ksiezyca za dwie, dyskoteka godzine po zmroku. i poszla sobie baba gdzies....
nie dopieszczano nas. posilek spoznil sie nieznacznie (trzeba to zapisac na plus) ale byl raczej watly (zdecydowany minus,gruba krecha, itp).
wymarsz odbyl sie prawie punktualnie, nasz przewodnik znowu pitolil bez sensu, szlo sie pod gorke razem z banda bialasow i dzielnie bronilismy sie przed lokalna dzieciarnia wymuszajaca na nas drobne i dobrowolne aczkolwiek bardzo nachalne oplaty za rozne rodzaje muzyki, ktorymi uprzejmie i zupelnie bezinteresownie zostalismy otoczeni (orkiestry 2 - 4 osobowe + haracz master poruszaly sie rownolegle do nas (na sciezce i okolicach). ale doszlismy.
na szczycie gory (swiatynie tutaj zawsze sa najwyzej jak sie da)(zeby turystom bylo ciezej)(i zeby kupili cos do jedzenia (snickers za 7 zl albo butelka wody za wszystko-co-masz-w-portfelu-okazja-nastepny-sklep-50km-wplaw)) wiec na szczycie gory paletalo sie troche gringosow (jakies 200) i podobna ilosc lokalnych bizneswoman i bizneskid. zmierzchalo wiec popatrzylismy nieco na zachod slonca i biegiem na dol bo przeciez kolacja u naszej kochanej rodziny
zapomnialem dodac, ze glowna trakcja wyspy - swiatynia - jest zamknieta i ma do niej dostep tylko szaman raz w roku kiedy odprawia jakies voodoo z okazji letniego przesilenia. wiec tylko sobie pochodzilismy do okola murow
kolacja byla nieco spozniona i nieco stanowczo za skromna a nasza rodzina nieco zamknieta w sobie wiec nikomu do glowy nie przyszlo prosic o dokladke (ostrzegano nas wprawdzie, ze bedziemy jesc tradycyjnie ale....)(tradycyjne jedzenie w duzych ilosciach jest ok)(patrzac na te wszystkie grube baby na zagrodach nie wierzylem ze jemy dokladnie to samo). no coz....
dyskoteka.
(przebrano nas za gringo w przebraniach tradycyjnych)
oczywiscie lokalna i tradycyjna bo jakzebyinaczej. w sensie bez pradu ale z wykopem - gral zespol lokalny nawet skoczne kaweleczki a lokalne pieknosci (ledwo mi to przez gardlo przechodzi) zachecaly do zakupow w barze (oj drogo, amigo) i to plasow na parkiecie. po godzince chyba wszystkim sie znudzilo i poszlismy w dom.
nad ranem sniadanie
mistrzowskie sniadanie
w sensie masz mistrzu dwie kromki chleba i sobie radz......
letko sie poirytowalem sytuacja ale dzielnie poradzililismy sobie z posilkiem wzielismy swoje toboly i biegiem do portu gdzie czeka nasza lodka i daj boze jakis sklep moze czynny juz.....
udalo sie (paczka krakersow i banany - nie pytajcie za ile)
wrocilismy do Puno gdzie nam pan hotelarz powiedzial zebysmy nawet sie nie przepakowywali bo do Boliwii granica juz zamknieta. bardzo mi przykro. musicie zostac jeszcze jedna noc. 40soli. dobranoc.