Wyjechalismy zmeczeni z Arequipy. Na dworcu autobusowym tlumy ludzi, kobiety i mezczyzni przekrzykujacy sie z ofertami biletow (Puno Puno Puno!!! Cusco Cusco Cusco!!! Lima Lima Lima....), funkcjonarjusze w maskach na twarzy rozdajacy ulotki o swinskiej grypie (generalnie chodzi o to by kichac w rekaw i myc rece i wszystko bedzie ok :)...., autobus spozniony o 40 minut, babcie z ogromnymi torbami przepychajace sie w kolejce, dzieci placzace na plecach mam. Czyli jescze jestesmy w Peru.
Ale juz niedlugo....
Jedziemy do Boliwi. Przez Puno. W drodze ciezko zlapac oddech - autobus przejezdza przez przelecz na 4200 m.m.n.p. Zatrzymujemy sie na mala przerwe. Babcie peruwianskie odchodza 10 metrow od autobusu, zadzieraja swe wielkie kolorowe kiece, kucaja i sikaja. Jestem pewna, ze obsikaly sobie buty :) Fajnie to wygladalo!!
Docieramy pozno do Puno. Jest bardzo zimno. Miasto jest wielkie i troche chyba brzydkie... Mamy szczescie i szybko ladujemy w hotelu. Ladny pokoj wypelniamy po chwili zapachem czosnku i zupki chinskiej. Nie mamy sily wychodzic jesc na miacho, wiec bezczelnie gotujemy w hotelu, nadsluchujac, czy nikt nie puka do pokoju....
Jak na miejsce urlopowe, to jest niestety piekielnie zimno i malo tlenu. Obudzilam sie dzis w nocy probujac zlapac oddech....Lezenie w lozku jest w tym miescie dosc wykanczajace...:). 3800 m npm to nie koniec swiata, wiec nie wiem czemu jest tak ciezko?...
Jutro wybieramy sie na wycieczke na jezioro...I tam tez spimy, na jednej z plywajacych trzcinowych wysp. Fajnie, juz sie ciesze!...:)
alez mi palce zmarzly od stukania w klawiature :)
narka kochani!