W Kanionie Colka jest duzo slonca, kaktusow i piachu wzbijanego stopami podroznych. Jest to piekna i stroma pustynia. Rzeka w porze suchej prezentuje sie raczej skromnie. Zreszta jest tak daleko od szczytu (ponad 2 km w pionie), ze raczej nie poswieca jej sie zbyt wiele uwagi. Jest tez waska sciezka dla ludzi i oslow, czasem tak waska, ze trzeba isc bokiem. I naprawde nie wiem, jak robia to osly! Przeciez maja tylek wiekszy niz moj! :)
Wiec wyruszylismy z Cabanacondy. Tradycyjnie bez mapy, tylko z jakimis smiesznymi wydrukami z biura podrozy. O dziwo nie spotkalismy na swojej drodze zadnych turystow!
Za to po kilku godzinach marszu w dol kanionu, na samym moscie, spotkalismy pania, ktora bardzo koniecznie chciala sprzedac nam bilety wstepu do kanionu. Drogie bilety.... A nigdzie ogloszenia, ze ich potrzebujemy....Nasz przewodnik mowil wyraznie, ze kupowac nie trzeba. Pani ze owszem, bo jak nie to mozemy sobie wracac na gora...Odwazna byla i dosc waleczna, tym bardziej biorac pod uwage fakt, ze miala niewiele wzrostu i na przeciw siebie trojke duzych gringo, ktorzy nie mieli zamiaru wracac na gore. Po godzinie zwlekania, targowania sie i obmyslania sztuczek, kuplilismy sobie jednak te cudenka. Nie bedziemy wrzucac kobiety do rzeki, nie?....,)
No i tak sobie szlismy i szlismy, jak widac na zdjeciach. Dotarlismy w koncu do oazy Sangalle. Ciekawe miejsce. W srodku niczego, na stromym zboczu kanionu, a rosna palmy i pluszcze woda w basenach. I piwko sie chlodzi, gdyby przypadkiem ktorys z podroznych po 7 godzinach marszu w 40 stopniowym upale i piachu mial ochote napic sie zimnej Arequipenii. A owszem, zdarzaja sie takie przypadki ;)
Rozbilismy namiot tuz przy basenie, zjedlismy kolacje i takie tam, i zasnelismy. Nie snilo sie nic, zbyt bylismy zmeczeni....
A to byl dopiero poczatek!...