Machu Picchu - bylismy, zobaczylismy, przezylismy. A bylo tak....
Najpierw autobus do Ollanaytambo - kreta droga i wspanialy zachod slonca nad grzbietami gorskimi. Dosc szybko dotarlismy do tej malej, uroczej miejscowosci, waskich uliczek brukowanych kostka, kolorowych straganow, pieczonych ziemniakow i prazonej kukurydzy. Mielismy tu zostac na noc, ale ostatecznie dalismy sie namowic na podroz do Santa Teresy, ktora jest juz calkiem blisko Machu Picchu.
W busie pachnialo bardzo specyficznie...Nie pokusze sie o opis, ale pozostawiam wielokropki i pole dla wyobrazni. Plecaki wyladowaly na naszych kolanach. Zamknelam oczy probujac przeczekac pierwszy fragment drogi, ktory jest tak pokrecony, ze proporcje odcinkow prostych do zakretow sa wrecz niepowazne...:) w glowie ukladalam sobie wierszyk o chorobie lokomocyjnej. Wyszedl dlugi...Na szczescie tylko wierszyk :)
Oczy otworzylam gwaltownie gdy bus niespodziewanie wjechal w boczna piaszczysta droge, paszerowie podskoczyli pod sufit, w powietrze wzbily sie tumany kurzu. Wierszyk urwal sie wykrzyknikiem. Myslalam, ze to jakis nagly wypadek, ze musielismy odbic z drogi bo cos tam...Ech, moja naiwnosci. Taka jest cala droga do Santa Teresy.
Podskakiwanie trwalo cztery godziny. Do tego byly kilkusetmetrowe przepascie, zakrety na zboczach gory, droga na ktorej kierowcy co chwile trabia, bo to jedyny sposob na unikniecie zdezenia z nadjezdzajacym zza ostrego zakretu samochodem, zakurzone bananowce przy drodze i zakapiorsko wygladajace mijane wioski....A w tle non stop jeden przeboj peruwianskiej muzyki ludowej (oj, ja ogolnie mysle ze jestem osoba tolerancyjna, to chyba ta choroba lokomocyjna tak mnie agresywnie nastroila....:)
Dotarlismy. W Santa Teresie, zakurzonej malej wiosce na koncu swiata, grubo po polnocy, pan kierowca oznajmil nam, ze jednak o prosze, sie okazalo, nie ma dla nas obiecanego miejsca w hostelu, ale - jaka okazja - mozemy za ta sama umowiona cene spac w jego busie :) Lub tez na chodniku przed hotelem! Powaznie mowil....:)
Na szczescie nie dalismy sie namowic. Marcin zagadal z jakims spiacym na ulicy dzieckiem i udalo sie dostac wlasne lozko i troche zimnej wody. Tyle wlasnie trzeba nam bylo do absolutnego szczescia tej nocy :)
Przyspieszam akcje. Z Santa Teresy w szesc osob gnamy osobowka do hydroelektryki. Stad zaczyna sie marsz torami kolejowymi. Jest cieplo, slonce przebija przez wielkie liscie bananowcow, tory biegna przy rzece, ktora kusi kamiennymi plazami. Na jednej z nich zostajemy i robimy sobie pyszny bananowy piknik. I troche plywamy, choc dno jest muliste. Raczymy sie ponownie historyjkami o tych morderczych rybkach, co to wplywaja w rozne dziurki ciala, najchetniej w odbyt, i tam pozostaja juz na zawsze. Ale ale nie, to chyba nie w tej rzece...:)
Docieramy do Aguas Calientes. Jestesmy troche przytloczeni budynkami - wielopietrowe hotele, drogie restauracje, woda i czekolada w cenie zlota....Spotykamy niespodziewanie kolege ze szkoly, Amerykanina, ktory wlasnie zszedl z Machu Pichu (w sensie zjechal autobusem, bo to leniuszek jest troche...). Postanawia zostac z nami jeszcze jeden dzien. Wiec znajdujemy w miare sensowny pokoj, idziemy na pyszna kolacje. Jestesmy zmeczeni, a przed nami krotka noc i dlugi dzien....(oj, zebym wtedy wiedziala jaaaaak dlugi :)
Wstalismy o 3.30 w nocy i wyruszylismy na podboj tajemniczego miasta Inkow.
Polprzytomni, z jedna latarka, doczlapalismy sie do schodow prowadzacych na Machu Picchu. Nie spotkalismy nikogo. Dolaczyly sie do nas dwa zabawne, bezdomne psy. Szlo sie razniej. Schodow bylo tysiace, droga trwa okolo 1.5 godziny. I bardzo sie spieszylismy, bo tylko pierwszych 50 osob moze zostaje wpuszczona na wschod slonca na Wayna Picchu - to ten stromy szczyt przy ruinach. Pot parowal i splywal z nas jednoczesnie.
Marcin nie wytrzymal mojego tempa (yyy....tak to sie mowi, czy na odwrot...? he he ) i zniknal w ciemnosciach. Nie mielismy zegarkow. Na ostatnim zakrecie wyprzedzilo nas dwoje czarnoskorych amerykanow w tenisowkach. I dobrze, bo gdyby nie to, pewnie pomaszerowalibysmy dalej. A tu sie okazalo, ze co prawda nikogo jeszcze nie ma na miejscu, ale to chyba juz tu...Byla dopiero 5.00. Odparowalismy....
Bramy otworzono o 6.00. Zebralo sie juz ze sto osob oczekujacych. Weszlismy. Pieknie. Slonce jeszcze nie wzeszlo. To byla najwspanialsza odslona Machu Picchu. W ciszy, mgle i tajemnicy.
Dostalismy sie na Wayna Picchu ( choc prawie udalo sie zaprzepascic ta szanse :) Prowadzlio nam kolejnych kilkaset schodow, kamiennych i stromych. Alez ci Inkowie musieli miec zdrowie!...
Przesiedzielismy tam chyba z dwie godziny. Zeszlismy do miasta - w sensie do glownych ruin - gdy bylo juz pelne slonca i turystow. Troszke chyba zbyt pelne.
Pokrecilismy sie w kamiennych labiryntach, powspinalismy sie po schodach (w samym tylko miescie jest ich 1200....). Miedzy budynkami przechadzaly sie lamy i pozowaly turystom do zdjec.
Bedac na Machu Picchu, kazdy chyba zadaje sobie non stop to jedne pytanie - dlaczego Inkowie stad odeszli? Przeciez to wszystko zostalo zaprojektowane by przetrwac tysiace lat....
Ta tajemnica to moim zdaniem najwiekszy skarb tego miejsca.
Zmeczeni sloncem, wedrowka, brakiem wody, rzesza turystow, ucieklismy stamtad do dzungli, i znow schodami w dol do Aquas Calientes. Tu szybki i wielki obiad, i spowrotem po torach do Hydroelectryki. Tu oczekiwanie na busa, szybka przesiadka w Santa Teresie. No i taka na wyrost decyzja, ze zjezdzamy do Cusco, jak da rade.
Dalo rade, ale nikomu nie polecam....
Zmeczeni bylismy okrutnie, autobus spoznil sie dwie godziny. Bylo w nim przerazliwie zimno....Do naszego hostelu dotarlismy o 3.30 w nocy....
A teraz mamy nasz ostatni dzien w Cusco, i duzo wolnego czasu, jak widzicie :)
O 20.00 wyjezdzamy do Arequipy i stamtad na kiludniowa wycieczke do kanionu Colca. Takze macie tez troche spokoju od nas :)
Teraz sobie poczytam co tam Marcin naskorbal i spadamy na wielkiego pieczonego kurczaka!
wszystkiego dobrego!