Lecimy. Ciagle nie moge uwierzyc ze to juz. Kiedy marzy sie o czyms tak dlugo, i w koncu te marzenia sie urzeczywistniaja, nie jest latwo to przyjac do wiadomosci :)
Pierwsze przeblyski tej swiadomosci mam w Madrycie, gdzie mamy przesiadke i po komunikacie lotniczym po hiszpansku zaklelam w duchu, ze jednak niewiele rozumiem. Potem polprztomne spogladanie przez okno w samolocie.
Bardzo piekna i ciekawa sprawa - gdy lecimy nad Atlantykiem, nie widac wody, ani nawet jednej zmarszczki na niej. I spogladajac w dol, widzimy tylko chmury i gleboki blekit. Mam wrazenie, ze patrzac w dol - patrze w niebo.
Az wreszcie Marcin pokazal mi linie brzegowa Brazylii. Scisnelo mnie w brzuchu. Ciagle jeszcze nie wierze....:) Uparciuch jeden...:)
Wysiedlismy na lotnisku. Zaskoczeni ze zadnych problemow z bagazami, ze lotnisko takie europejskie, ze wszystko idzie tak latwo :) No moze poza hotelem do ktorego mielismy jechac, a ktory jak sie okazalo juz nie istnieje :)
Stanelismy przed dworcem, powietrze pachnie tu inaczej - wilgocia, pietruszka i przygoda. Jest wieczor. Podchodzi do nas taksowkarz ubrany w czarny, elegancki garnitur. Z braku lepszego pomyslu jedziemy z nim do Miraflores - modnej, turystycznej dzielnicy.
Ladujemy w hotelu dla backpackerow - Loki. No jedna wielka imprezownia dla angielskiej i australijskiej mlodziezy. Jestesmy tak zmeczeni, ze nie marudzimy. Dostajemy dwa lozka w pokoju 6 osobowym. Panuje tu wielki balagan i glosna muzyka....recepcjonistka kaze nam kupic klodke, na ktora zamykamy w szafce nasze bagaze.
Wychodzimy na krotki spacer. Do centrym mamy jakies 4 metry ;) A na przeciwko wielki McDonald. Wstyd sie troche przyznac, ale tam wlasnie ladujemy na kolacje. Zamiast coca-coli probujemy zamowic Inca cole, ale sie skonczyla. No nic, dzic jstesmy jeszcze rozpuszczona mlodzieza z Europy. Jeszcze zdazymy poznac nowe smaki i zapachy. Dzis zasypiamy przy dzwiekach szalejacej na tarasie imprezy....