Ponad tydzien przelezelismy na pieknych plazach Parku Tyrona. I byly dnie, gdy poza lezeniem na piasku, opalaniem sie i plywaniem nie robilismy nic. No moze jeszcze troche jedlismy. A noce byly cieple i gwiezdziste.
Ale byly tez dni takie jak ten...
Najpierw obudzil nas czerwony wschod slonca, przebijajac sie przez galezie drzew i razac w oczy. Potem przyrzadzilsmy z elfami pyszne sniadanie z kokosow, jablek, platkow owsianych i gotowanej na ognisku, w puszkach po piwie, kawy z cynamonem.
Bylo to nasze pozegnalne sniadanie,bo elfy przenosza sie juz gdzies dalel. Przez plaze i dzungle odprowadzilismy ich do obozu.
Potem poszlismy plywac, a fale byly wyjatkowo silne tego dnia, kilka razy przemielily nas tak, ze woda i piasek wyplywaly z nosa i uszu az do wieczora. Powrot do naszego ukrytego obozu okazal sie bardzo trudny, bo na odlegla plaze zagubilo sie tego dnia troje ludzi z plecakami, obserwujacych nas ukradkiem, i bardzo nam zalezalo, zeby nie widzieli jak znikamy w lesie ani jak wspinamy sie po skalach do obozu. Wiec bawilismy sie chwile w wojne w Wietnamie, chowajac sie za krzakami i wychodzac na palcach na czaty.
Dotarlismy na miejsce gdy robilo sie juz ciemno, szybko rozbilismy oboz i zaleglismy na rozgrzanym glazie. Dosc predko wygonil nas stad delikatny deszcz. Rozlozylismy sie na materacach, gotowi do spania, a krople uderzajy o czarna folie rozwieszona nad naszymi glowami.
Nagle deszcze przybral na sile i gwaltownosci z taka predkoscia, ze nie udalo nam sie podniesc materacy, gdy fala wody wlala sie pod wiate. Biegajac wkolo jak szaleni, zaczelismy chowac rozrzucone pod dachem rzeczy, kryjace sie w ciemnosci pod fala splywajacego blota. Co tylko zdazylismy, wrzucalismy na galezie drzew, sami stajac po kostki w wodzie i blocie. Zaczela sie regularna burza, coraz glosniejszy szum drzew przekrzykiwal sie z ryczacymi na dole falami. A do tego coraz jasniejsze blyskawice i zblizajace sie grzmoty...
W ciemnosci i burzy Marcin krzyknal, zebym natychmiast zapalila latarke, bo cos go wlasnie uzarlo w glowe. Nie brzmialo to ani troche zabawnie! Moze to byc jadowity pajak, waz, paralizujaca mrowka... ´Gdzie, gdzie?!´ Wydzieralam sie rozgarniajac jego wlosy trzesacymi sie rekami. ´Nic tu nie widze!´ Boze, nawet nie bede wiedziala co to bylo, jesli trzeba by bylo lekarza. Tylko jakiego lekarza, skoro jestesmy dwie godziny biegu plaza od jakichkolwiek ludzi, w miejscu, o ktorym nikt nawet nie wie, ze istnieje, i ktore jest wlasnie odciete od swiata glazami zalewanymi przez rozszalale fale.
Swiatlo latarki oswietlilo miejsce, w ktore Marcin uderzyl glowa. Z ulga dostrzeglismy tam malenkie gniazdo osy. Niczego zywego nie bylo widac, ale dalo to jednak nadzeje na spokojny powrot do domu...
Trzy glebokie oddechy i wielkie buuuuum! Blyskawica rozswietla las tak mocno, ze przez kilka sekund zdaje sie, ze jest srodek dnia. Cholera! Odliczanie - raz dwa trzy i grzmot. Bardzo blisko, zbyt blisko. Stan na jednej nodze! wydziera sie Marcin, ale juz ledwo go slysze, bo oto nastepna blyskawica, raz dwa i powietrze rozdziera przerazajacy huk. Zdaje sie, jakby burza bylo kilka metrow nad nami, jakby miedzy szalejacym morzem a wscieklym niebem nie bylo juz ani kawalka miejsca dla reszty swiata. Jestesmy w samym centrum burzy, stojac po kostki w wodzie, a pioruny uderzaja na przemian w zbocze i wode, raz z lewej raz z prawej, z czestoliwoscia kilku sekund.
I znow niewyobrazalna jasnosc, raz....i juz nic wiecej nie slychac. Zaczyna sie taki grzmot, taki halas, takie trwajace tuz nad naszymi pochylonymi glowami kilkunastosekundowy rozpadanie sie nieba, ze z bolu i przerazenia zatykam uszy. Mam wrazenie, ze stoje twarza w twarz z wyjacym, wsieklym potworem. Nie jestem w stanie nawet otworzyc oczu. Cisza. Blysk, raz i znow uderzenie, tym razem z prawej. Pozostaje mi wierzyc, ze tak dlugo jak nie podniose glowy, nie otworze oczu, ten rozwscieczony potwor szukajacy nas w lesie, nas nie dostrzeze.
Nie wiem, ile to wszystko trwalo. Zgiete i scisniete nogi drzaly, gdy odwazylam sie kucnac i wziac gleboki oddech. Burza trwala nadal, ale oddalila sie juz o kilka kilometrow. Godzina, dwie, trzy. Nadal pada, nadal grzmi. Nie mamy co ze soba zrobic. W koncu odwazamy sie usiasc w blocie. I tak wszytsko, absolutnie wszytsko jest mokre. Wygrzebujemy co sie da, spod naszych stop. Nie ma jeszcze polnocy, i najzimniejsza czesc nocy dopiero przed nami.
Ale udalo sie przezyc cos, co bylo jak z innego swiata. I bylo dobrze, bardzo dobrze, znalezc siebie znow przytomnego, bezpiecznego, choc absolutnie przemoczonego. Rozlozylismy w blocie mokre materace. Nie bylo sensu przykrywac sie mokrymi spiworami, wiec naciagnelam na siebie kawalek plastikowego worka.
Byle zasnac, niech juz bedzie rano, niech juz bedzie slonce.
Udalo sie w zasnac. Udalo sie tez obudzic dopiero wtedy, gdy slonce dawalo juz cieplo. Przemarznieci ulozylismy sie na glazie, czujac jak paruje z nas woda. A potem zajelismy sie wygrzebywaniem rzeczy z blota, suszeniem plecaka.
Osa, ktora ugryzla Marcina w glowe, przypomniala mi sie w momencie, gdy siegajac po skarpetke prawie zlapalam pajaka, ktory byl niewiele mniejszy od mojej dloni. Grube, wlochate lapki poruszaly sie powoli. Wygladal na przerazonego i mocno skacowanego impreza ubieglej nocy. Ucieklam, by go nie stresowac bardziej, i podziekowala osie, ze byla wlasnie osa....