Barichara, tak nazywa sie urocza miejscowosc, do ktorej prowadzi droga kreta niczym swinski ogonek na rysunkach przedszkolakow. Tradycyjna zabudowa, odswietnie ubrani ludzie, ulice wypelnione zapachem pieczonej na grilu wieprzowiny i piwa. Tak, znow trafilismy na festiwal. Czesto nam sie to zdarza, zazwyczaj przypadkowo. I juz nie wiem, czy to my mamy takie szczescie do festiwali, czy tez amerykanie swietuja tak duzo!
Bardzo przyjazny, choc nie do konca trzezwy mieszkaniec wioski, w jezyku ktory chyba mial byc angielskim, probowal nam wytlumaczyc cel festiwalu. W wolnym tlumaczeniu, czy moze jeszcze swobodniejszej interpretacji, chodzi o to, by zademonstrowac radosc, wdziecznosc i dume z ziemi i jej plodow. Jest to swieto regionu, podczas ktorego mieszkancy okolicznych wiosek prezentuja wszystko, co uwazaja za najlepsze.
Byly wiec samochody wypelnione bananami, owocami mango, pomaranczami, winogronami i ziolami, wozy obklejone liscmi tytoniu, i dzieci przebrane za kukurydze. Byly pochody plantatorow kawy, transparenty wyklejone kawowymi ziarnkami i kukurydza. Wielkie wiklinowe i skorzane kapelusze, poruszane na kolach. Na wozach jechaly mlode i piekne dziewczeta, przebrane za owoce, inne w eleganckich spodniczkach prezentowaly lokalne tance i muzyke. Byly tez wozy z rozesmianymi dziecmi, i zespoly mlodych mezczyzn w obcislych rajtuzach, spiewajacych basem milosne piosenki, ku omdlewajacej radosci miejscowych panien.
Piekna i wzruszajaca idea, byc tak szczesliwym i dumnym ze swego miasta, wsi, owocow, pieknych dziewczat i muzyki. Szkoda, ze trudno jest wyobrazic sobie taka eksplozje wdziecznosci, dumy i radosci na naszej polskiej wsi spokojnej. A moze po prostu nie mialam okazji...
Nic to, druga atrakcja Barichary sa pieczone mrowki, hormigas kulonas. Na to zdecydowalismy sie swiadomie, i po to miedzy innymi wyjechalismy na nasza wycieczke z San Gil. Choc teraz nie sezon na mrowki, to jednak sa restauracje, ktore serwuja te chrupiace smakolyki caly rok. Ciekawe, jak je konserwuja. Sloik marynowach mrowek to bylby nie lada rarytas, he he :)
Miejscowe mrowki maja wielkie tluste tylki i ogolnie sa ogromne. Zobaczyc taka mroweczke spacerujaca na swojej stopie na przyklad, musi byc przerazajace. No nasze mrowki, jak widac na zdjeciach, juz nigdzie nie spacerowaly. Nozki im przypieczono (ojej, paskudnie to brzmi...) wiec nie mialy wyboru jak tylko zawedrowac do naszych brzuchow.
Pieczone mrowki sa twarde i chrupiace. Najblizsze porownanie smaku i wrazen nasuwa sie z czarnym palonym slonecznikiem, jedzonym ze skorupkami. Jesli do tego doda sie szczypte smaku pieczonego ziemniaka i zapachu przepalonej kawy, to mniej wiecej trafi sie w smak mrowki.
Wiec ogolnie smakuja niezle, problem bardziej z wyobraznia i tym chrupkim momentem zaciskania zebow. Jak wszystkie zmysly, i te zaczynaja sie w glowie, wiec troche trudno nam bylo delektowac sie tym smakolykiem. Ale niech to nie powstrzyma tych, ktorzy beda mieli okazje sprobowac. W koncu rdzenni mieszkancy regionu zajadaja sie mrowkami od ponad 500 lat, i zgodnie twierdza, ze maja one uzdrawiajace wlasciwosci. Sa ponoc rowniez afrodyzjakami, wiec na nastepna romantyczna kolacje - butelka czerwonego wina i tylki pieczonych na oliwie z oliwek ogromnych, kolumbijskich mrowek!