idziemy w las, wracamy za 6 dni
przepraszamy za brak uaktualnien ale sie dzieje i nie ma nawet jak podejsc do kompa
tesknijcie zatem
**********************************
**********************************
no dobra, wrocilismy!
Treking na Choqueguirao trwal piec dni i byl trudny.
Sceneria byla wspaniala - bardzo gorska, jak widac na zdjeciach. Same ruiny miasta Choqueguirao okazaly sie troche mniej imponujace niz zapowiadaly to tajemniczo brzmiace reklamy. Bo jest to miejsce podobne do Machu Picchu - czyli murowane miasto Inkow, doskonale zaprojektowane i ukryte w trudno dostepnych gorach, opuszczone przez Inkow w XVI w w niejasnych dla archeologow okolicznosciach. Odkryte zostalo przypadkiem, bo gruba warstwa gorsko - tropikalnej roslinnosci skrywa je zachlannie.
Rozciaga sie na przestrzeni kilkunastu kilometrow, ponoc mieszkalo tam okolo 100 osob (nie wiem czy ta informacja podana przez nasza przewodniczke jest wiarygodna....Jej zeznania nie skladaly sie w moim europejsim umysle w jedna logiczna calosc)...Wiec jest tam czesc mieszkalna, czesc rytualna i czesc rolnicza, polozona na bardzo stromych zboczach.
Ale calosc nie jest to na pewno wieksza ani bardziej imponujaca niz Machu Picchu ( a miala byc...). Piekno tego miejsca w duzej mierze polega na jego dzikosci i ciszy, bo jeszcze nie dobudowano do tego wszystkiego oprawki turystycznej, wiec docieraja tu tylko nieliczni.
Ogolnie wyprawe na Choqueguirao polecamy przede wszystkim milosnikom gorskiego trekingu.
a teraz opis wycieczki:
Ze wzgledow finansowych zdecydowalismy sie na wyprawe zorganizowana (nie, wcale sie nie przeslowilam :) Wyjatkowo podrozowanie z biurem wychodzilo taniej). No i bylo fajnie - konie i osly niosly nasze bagaze, gotowano nam posilki, i budzono przed switem slodka herbata z lisci koki. A potem trzeba bylo maszerowac po kilka godzin w gore i w dol, az do kolejnego obozu.
Najgorszy byl pierwszy dzien powrotu - wstalismy dosc pozno, gdy doszlismy do najtrudniejszego odcinka, slonce bylo juz wysoko. Zbyt wysoko..... Droga wila sie nieskonczenia pod gore, w piachu, kurzu i 40-stopniowym upale. Mijalismy kaktusy i wysuszone strumienie, gorace powietrze falowalo na horyzoncie, odliczalam zakrety i ostatnie lyki wody. Przyjemny stan ciala i ducha, w ktorym nie traci sie juz energii na myslenie - jedyne na czym mozna i trzeba sie skupic - to kolejny krok pod gore.
Jakos sie udalo :)
A wieczorem lodowaty prysznic (no chyba ze dzien dziecka....), rozgrzewajace pisco, ognisko i dlugie wieczory przy gitarze i amerykanskich przebojach z ostatnich 20 lat (no znow stanowilismy mniejszosc narodowa, ba - kontynentalna. W 11-osobowej grupie bylismy jedynymi (acz dumnymi) reprezentantami Europy. To tez polskie przeboje sprzedawaly sie mniej entuzjastycznie niz na przyklad Hotel California...
Zmeczeni, szczesliwi i nieprzyzwoicie brudni wrocilismy do Cusco. Zalogowalismy sie znow w naszym ulubionym hosteliku, w ktorym mlody recepjonista przywital nas bardzo serdecznie i entuzjastycznie, oferujac ten sam pokoj, bo - jak powiedzial - ´mamy sie czuc jakbysmy wracali do domu...´. Taaa :)
Z niefajnych akcentow okazalo sie, ze w moim bagazy brakuje sandalow....Bardzo wygodnych i bardzo ulubionych. Zepsulo mi to kawalek dzisiejszego poranka, bo nie jest tak, ze moglam je gdzies przez przypadek zostawic. Ale trudno, straty mogly byc bardziej drastyczne.
teraz zbieramy sie na Machu Picchu. Juz powinnismy byc w drodze, ale jakis leniwy ten poranek.
Do uslyszenia wkrotce!
piszcie cos do nas, cokolwiek, bo tesknimy!