lykend nastal wiec postanowilismy ruszyc szanowne tylki poza miasto
w roli brudasow - brudasy oczywiscie + Dan z USA, Dan z Kanady, Stach z Usa ale prawie4 polak, Kelly z skadstam (ekipa ze szkoly) i Szarlota troche slowaczka i troche szwajcarka (spotkana na ulicy poprzedniej nocy).
plan oczywiscie byl prosty - 8 rano pod McDonaldem na rynku spotkanie, potem autobusem do Urubamby, letki spacerek, melanz, kopanie, ruiny i te sprawy a wieczorkiem zjazd do miasta na pifko. proste, nie?
prawie sie udalo - ale to co sie nie udalo bylo jeszcze lepsze!
nie udalo sie spotkac o 8 bo maniana dookola wiec byla drobna obsuwa, jak juz sie spotkalismy to sie okazalo, ze jestesmy glodni wiec obsuwa zwiekszyla sie o sniadanie. sniadanie bylo dobre i duze (bo dla siedmiu osob)
udalo sie nam za to znalezc przystan wlasciwych autobusow - wlasciwie to przystan znalazla nas - idziemy sobie spokojnie po chodniku a tu nagle zaczyna na nas krzyczec tlum lokalsow ze autobus do Urubamby to tu. latwizna
dojechalismy wiec w miare bezstresowo i nawet mielismy miejsca siedzace. autobus do polowy zapelniony bialasami na wczasach a do polowy folklorem
jak juz wysiedlismy z autobusu Stachowi sie przypomnialo, ze jednak tu byl dwa tygodnie temu wiec przewodnik nam sie udal. jakis taksiarz sie nam narzucal wiec kawalek z nim podjechalismy a on przez te kilka minut jazdy mowil, ze mamy do bani wycieczke bo jak bysmy pomysleli to przez caly dzien bedziemy schodzic sobie spokojnie z gorki a nasza opcja zaklada calodzienny "spacer" w gore. olalismy przestrogi, bo przeciez czasem mozna zrobic cos na opak i mielismy przeciez Stacha.
Udalo nam sie znalezc wlasciwa sciezke i wtaczalismy sie powoli pod wskazana gorke. w zwiazku z tym, ze weszlismy wyjsciem na teren kopalni
a) ominela nas oplata wstepu
b) ominal nas taras turystyczny
c) chodzilismy po kopalni sciezkami robotnikow i troche mozna bylo sobie z nimi pogadac
to nie koniec gorek
bo potem byla nastepna - wszystko zgodnie z planem. po drodze znalezlismy jakas winorosl ktora obrodzila ogorkami. na chwile przed degustacja pojawila sie lokalna babcia, ktora nie tyle skrytykowala pomysl konsumcji co go szczerze wysmiala. my tez sie troche posmialismy....haha....
aha.... - my idziemy (pod gorke), upal straszny a co chwile mijaja nas bialasy na wlasciwej trasie (w dol) i sie pytaja dlaczego idziemy pod gorke. niektorzy cwaniacy zjezdzalis sobie na rowerach gorskich. a my sie pocimy ale zadowoleni jestesmy, ze prujemy pod gore oryginalnie.
doszlismy do wioski. godzina 15:00 wiec lunch. ryz po kubansku, wolowina, smazona ryba i co kto chcial. praktycznie za darmo ale lokal wzbudzal pewne higieniczne zastrzezenia wiec prawie za darmo ale za to z obawami. wypas zarcie. w zwiazku z popoludniem zapanowala pewna nerwowosc, ktora podjudzal taksowkarz. oczywiscie mowil nam, ze to daleko i pod gore jeszcze troche i stamtad moze byc ciezko wrocic. nauczeni doswiadczeniem (daleko, nie ma jak dojechac, bilety wykupione, drogi zamkniete, trzeba miec rezerwacje z wyprzedzeniem, protesty rolnikow, wojna domowa, epidemia syfilisu czyli to wszystko co powie ci taksowkarz zebys wsiadl do samochodu) olalismy ziomka, spytalismy sie o skrot (5km tylko) i poszlismy.
obiad ciazyl wiec za szybko nie szlismy. poza tym zaczal padac deszcz (kropilo pare minut), zatrzymywaly nas dzieci, osly, stada owiec i przede wszystkim widoki. jeden widok zatrzymal nas i powalil na lake wiec lezelismy i wzdychalismy do zoladka (na trawienie) i do widokow (na samopoczucie). no ale nic. idziemy dalej
jak juz slonce zachodzilo melanz przeszedl w nerwowosc. napotkani lokalsi albo mowili ze to jeszcze 5 kilometrow albo cos belkotali (5 letnie dzieci i pijany czlowiek z trabka). nerwowosc przeszla w wieksza nerwowosc. ale udalo sie! doszlismy do jakiejs wiaty.
doszlismy do Moray - experymantalnych plantacji Inkow. ciemno jak cholera. nic nie widac ale straznik zawziecie zdziera nas za bilet wstepu. schodzimy po ciemku i zachwycamy sie widokami....kelly zostala po cos jej sie nie chcialo. nie do konca sie jej dziwilem. znalazla sie latarka wiec powrot do budki straznika okazal sie latwiejszy niz spodziewany. jak juz latarka sie znalazla to znalazl sie ... skorpion po srodku sciezki. maly - ale zadziorny. nerwowosc wzrosla ocierajac sie lekko o stan paniki.
straznik nam wytlumaczyl grzecznie ze jak chcemy wrocic dzis do Cusco to jedynym srodkiem transporu w okolicy jest on. dla zasady probowalismy sie troche potargowac ale raczej nas wysmial. dalismy tyle ile chcial. w koncu ciemno juz bylo jak w dupie i nie wiadomo gdzie jestesmy (nie, nie mielismy mapy). (wciaz nie mamy mapy).
jak juz wszystko bylo dogadane kierowca sobie poszedl w ciemna noc.....po czym wrocil jadac mala ciezarowka bez dachu. z trasy powrotnej do urubamby nalezy wspomiec jeszcze o niebie zasypanym gwiazdami, ktorym sie prawie wszyscy zachwycali - kelly wisiala prawie cala droge przewieszona przez burte pozbywajac sie przeroznych roznosci z zoladka.
w urubambie zlapalismy autobus, ktory ciagnal sie niemilosiernie po serpentynach az dojehal do cusco, gdzie akurat trwal wielki pokaz sztucznych ogni. najlepszy widok miala kelly bo praktycznie jej glowa jechala cala droge poza autobusem (niektorzy na przystankach mieli troche pretensji, niektorzy nie chcieli placic za przejazd).
generalnie dojechalismy tak padnieci, ze nikt nie myslal o piwie. wszyscy poszli spac. kelly poszla do szpitala gdzie ja postawili na nogi w trzy dni za 650$ ale to juz zupelnie inna historia.....